Pychotka.pl – Przepisy Kulinarne

Daje krzepę, krasi lica……….

sliwka2wc.jpgJest w południowej Polsce niewielkie miasteczko, które słynie na cały kraj i jego okolice z produkowania bimbru, a dokładniej rzecz biorąc śliwowicy. Pewnie osoby, które miały okazję skosztować tego trunku wiedzą już, że miasteczkiem tym jest Łącko. Sztuka produkcji śliwowicy jest w tym regionie przekazywana z pokolenia na pokolenie już od niemalże czterech wieków, bo pierwsze wzmianki o przerabianiu śliwek z sadów dworskich na alkohol pochodzą z XVII wieku.

Rozwój przetwórstwa nastąpił na przełomie XIX i XX wieku, gdy to grunty parafialne w dzierżawę wziął Samuel Grossbard i wybudował na nich gorzelnię (oczywiście za zgodą ówczesnego księdza). Wtedy to powstawała Śliwowica Pejseczna, którą ozdobiono pierwszą w historii śliwowicy etykietą. Gorzelnia ta stanowiła główne źródło dochodów gminy na podstawie tzw. ustawy o propinacji. Propinatorami na terenie Łącka byli Żydzi, którzy mieli wszelkie prawa związane ze sprowadzeniem i sprzedażą napojów alkoholowych. Inni mieszkańcy mogli sprowadzać alkohol tylko w wyjątkowych sytuacjach typu wesele, pogrzeb pod warunkiem powiadomienia o tym propinatora. W przeciwnym wypadku towar ulegał konfiskacie, a na jego nabywcę nakładano karę pieniężną. Dobre czasy skończyły się wraz ze śmiercią księdza ponieważ kolejny duszpasterz był radykalnym abstynentem i nie tolerował na swoim terenie produkcji żadnego alkoholu a zwłaszcza śliwowicy.
Kolejny złoty okres nastąpił po śmierci księdza abstynenta, kiedy to Pinkas Ferber ożenił się z córką znanego już nam Samuela Grossbarda i rozpoczął produkcję Śliwowicy Koszernej na skalę przemysłową. Do produkcji śliwowicy używał owoców tylko najlepszego gatunku, a do destylacji stosował naczynia miedziane. Gotowy alkohol leżakował w dębowych beczkach, co nadawało mu złocistego koloru, po czym rozlewany był do firmowych butelek. Większość produkcji wysyłano na eksport, głównie do Palestyny. Produkcja została wstrzymana dopiero po wybuchu II Wojny Światowej. Po wojnie gorzelnię upaństwowiono, a domowa produkcja stała się nielegalna. Pomimo nielegalności śliwowicę podobno uwielbiał premier Cyrankiewicz i gdy chciano wybudować w okolicy Łącka zaporę wodną, łąccy działacze partyjni pojechali do Warszawy z beczką śliwowicy i zaporę postanowiono wybudować w Czorsztynie. Po wielu staraniach mieszkańców regionu w 1992 roku Wojewódzki Konserwator Zabytków w Nowym Sączu wpisał Śliwowicę Łącką do rejestru zabytków, uznając ją za niematerialne dobro kultury, choć nadal jest wytwarzana nielegalnie.
Według tutejszych specjalistów do produkcji śliwowicy nadają się tylko dojrzałe i słodkie śliwki węgierki, najlepiej pochodzące z południowego stoku wzgórza, do fermentacji nie używa się drożdży ani cukru, a następnie dwa razy destyluje otrzymany alkohol, co ma zapewnić, że powstała w ten sposób śliwowica będzie miała co najmniej 70% alkoholu. Podobno na wyprodukowanie jednego litra potrzeba nie mniej niż 15 kilogramów śliwek. Dla tych, którzy chcieliby poeksperymentować w domu jest łatwiejszy sposób: Dojrzałe, umyte i osuszone śliwki z pestkami wrzucić trzeba do dużego gąsiora, zalać spirytusem, szczelnie zakorkować i zostawić na słońcu lub w jakimś ciepłym miejscu aby sobie "popracowała". Śliwowicę można zlać już po 2 miesiącach, ale najlepiej gdyby postała z owocami przez co najmniej rok. Wódkę po zlaniu przefiltrować przez gazę lub bibułę, rozlać do butelek i szczelnie je zakręcić. Pozostałe w gąsiorze owoce obficie posypać cukrem i szczelnie zakorkowane zostawić w cieple na 2 – 3 miesiące (od czasu do czasu gąsiorem trzeba potrząsać). Następnie syrop zlać, a owoce lekko przecisnąć przez płótno. Otrzymany w ten sposób trunek ma smak delikatnego likieru. Smacznego!!!

http://www.he.com.pl

O napitku wyrabianym przez górali z okolic położonego nad Dunajcem Łącka krążą w całym kraju legendy. Nikt jednak "łąckiej śliwowicy" nie odważy się nazwać "samogonem", "księżycówką" lub choćby próbować przyrównywać ją do wytwarzanej na Bałkanach "rakiji".
Przez ponad wiek, "śliwowicę" pędzono nielegalnie w kilku wioskach położonych nad Dunajcem, gdzie stare sady, pielęgnowane i przekazywane z pokolenia na pokolenie, rodzą nieprawdopodobnej wielkości i smaku owoce śliwy węgierki, opatrując butelki również domowym sposobem wyrabianymi etykietami głoszącymi: "Daje krzepę, krasi lica, nasza łącka śliwowica".
Twórcą tego sloganu reklamowego był Samuel Grossbard, właściciel funkcjonującej tu w okresie międzywojennym jedynej legalnej gorzelni. To dzięki niemu "łącka" stała się znana w całej Polsce, a w żydowskich domach "śliwowicą szabasową" od Grossbarda pito – obowiązkowo – do ryby, podczas posiłku kończącego szabas.
Podobno jeden z mieszkańców naszej gminy jest posiadaczem oryginalnej butelki z wytwórni Grossbarda zawierającej trunek sprzed ponad 60 lat. Z ciekawością, szukaliśmy jej posiadacza, by podjąć pertraktacje co do jej zakupu, ale wysiłki okazały się daremne. Szczerze mówiąc, nie wiem ile taka butelka mogłaby teraz kosztować? – mówi Franciszek Młynarczyk, wójt gminy Łącko.
Pierwsza pisana wzmianka o Łącku pochodzi już z 1257 r. Właścicielka wsi, księżna Kinga, zastawiła ją wówczas za złoto, które ofiarowała swemu mężowi Bolesławowi Wstydliwemu na zaciąg rycerstwa i jego wyposażenie, by odeprzeć najazd Tatarów. Badacze dziejów są zdania, że już w wieku XIII były to tereny, na których rosły drzewa owocowe. Stąd Dunajcem i Wisłą do Gdańska transportowano tratwami zboże i suszone owoce, a w szczególności śliwki, co potwierdzają kroniki klasztoru SS. Klarysek w Starym Sączu, ufundowanego przez księżnę Kingę.

Wiele zawdzięcza Łącko księdzu Janowi Piaskowemu, który na początku XIX wieku był tu proboszczem. Jak głoszą opowieści, dobrodziej dość osobliwie rozliczał swych parafian z grzechów i występków. W ramach pokuty, zamiast odmawiania modlitw przed ołtarzem, nakazywał im obsadzanie przydomowych ogrodów i pól drzewami owocowymi. Sady powiększały się co roku, a łąccy górale – lud podówczas prosty, pracowity, acz dociekliwy – mocno zastanawiali się, co też na sumieniu musi mieć ksiądz, skoro jego sad był największym w okolicy. Niewątpliwie ksiądz Jan Piaskowy był prekursorem nowoczesnego sadownictwa na tych terenach, nic więc dziwnego, że jego imię nosi dzisiaj jedna z łąckich ulic.
Ponoć już wówczas łąccy górale dbali, by skrupulatnie wykorzystywać wszystko, co rodzą ich sady, więc tak zapewne narodziło się miejscowe gorzelnictwo i słynna "łącka śliwowica" o krystalicznej czystości i nieprawdopodobnej mocy, która wielu nieświadomych z czym mają do czynienia przyprawiła o zaparcie tchu i wytrzeszcz oczu. Gorzelniana tradycja przetrwała dwie światowe wojny, wichry dziejowe i burze, w tym pierwsze piętnaście powojennych lat naznaczonych milicyjnymi akcjami przeciw góralom notorycznie naruszającym państwowy monopol spirytusowy. Konfiskowano zacier, aparaturę do destylacji, dolegliwie karano pieniężnie, a nawet zamykano za kratkami. Wszystko na nic. Produkcja przeniosła się do lasów, a beczki z alkoholem przemyślnie zakopywano w ustronnych miejscach.
Na powrót do łask czekała "śliwowica" do 1958 r., kiedy posłużyła do przecierania szlaków dla "eksperymentu sądeckiego", który miał gospodarczo ożywić Sądecczyznę. Tak "łącka" awansowała do roli specyficznego "upominku", który Sądeczanie wręczali po korzystnym dla nich załatwieniu spraw wszelakich w najprzeróżniejszych warszawskich urzędach, ministerstwach, a nawet samym KC, stając się trunkiem poszukiwanym i mile widzianym na ówczesnych dygnitarskich stołach i w salonach. Producentów, co prawda, poszukiwano i karano nadal, ale raczej "na pokaz" i już bez specjalnego przekonania w sensowność takich akcji. Pogodzono się z faktem, że na góralski upór lekarstwa nie ma.
Produkcja "śliwowicy" to bodaj najpilniej strzeżona tajemnica Łącka, – Potrzebne są śliwy węgierki z pestkami, cukier, solidne dębowe beczki i aparatura do destylacji. Beczka musi leżakować w ziemi ze dwa, trzy lata. Takie leżakowanie utrwala zapach i smak śliw, a trunek uzyskuje moc ponad 70%. Nic więcej nie powiem, bo chłopy by mnie zabiły… – stwierdza jeden z mieszkańców Łącka.
Równie zazdrośnie strzeżona jest technologia pędzenia. Udało nam się jednak dowiedzieć, że głównym elementem "aparatury" jest najzwyklejszy… parnik ziemniaczany, służący na codzień do sporządzania pasz dla bydła i trzody, z dość misternie i przemyślnie podłączoną – pozorną tylko – plątaniną szklanych oraz gumowych rurek. Jednak o zobaczeniu produkcji na własne oczy obcy mogą tylko pomarzyć.
"Łąckiej śliwowicy" nadal nie produkuje się oficjalnie. Nie można jej też kupić w żadnym sklepie. Używać należy z umiarem, jak każdego alkoholu. Można stosować… "leczniczo", tzn. pół na pół z mocną herbatą, gdy tylko zaczyna się przeziębienie lub – co gorsza – grypa i jest to tak zwana… "góralska kuracja".
Już nie szykanuje się wytwórców, bowiem przed pięciu laty "łącka" oficjalnie została uznana za… "dobro kultury niematerialnej" i jako owo dobro podlega ochronie prawnej. Widać komuś w kręgach rządowych kolejnych koalicji III RP musiała bardzo posmakować i przypaść do gustu. Wiadomo też, że najlepsza jest ta 3-4 letnia. Jednak mało która beczka jest w stanie doczekać tak… "sędziwego wieku".
Od paru lat szukamy inwestora, który wniósłby kapitał i przywrócił śliwowicy należne jej miejsce na rynku alkoholi. Mamy prawnie zastrzeżone receptury, tradycję, niecierpliwie czekający rynek i hektar ziemi przeznaczony pod budowę nowej gorzelni, czyli połowę sukcesu. Czekamy cierpliwie… – dodaje zachęcająco Franciszek Młynarczyk.

http://www.e-gory.pl/


2 comments for “Daje krzepę, krasi lica……….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *